środa, 24 czerwca 2009

Muzeum niespodzianek i gigantyczny koper

Pierwszy dzień festiwalowej gorączki za mną. W Klubie Festiwalowym tłok (dobrze dobrze!), niestety nie wszystkim dopisują dobre humory i ... bilety. Nie ma już biletów na czwartkowy spektakl Pippo Delbono, ale ponoć na sobotni jeszcze są. Poza tym – jestem zachwycona Pasażem Kultury, jaki stanął między Arsenałem a Muzeum Wojskowym – to tam mieści się centrum dowodzenia Malty, a także scena koncertowa. A 29 czerwca ma zostać w nim zaprezentowana praca laureata „Paszportu Polityki” Macieja Kuraka. Mógłby zostać tam, gdzie go postawiono – do końca świata i jeden dzień dłużej. Dobre miejsce do spotkań z bardziej ambitną działalnością artystyczną – coś pomiędzy hamburgerem a Janem Baptystą Quadro.




No ale – do rzeczy, i to teatralnej. Popołudniowy spacer po Starym Rynku zaowocował spotkaniem z Movements Factory – czyli wariacji na temat miejskich czynów mniej moralnych. Artyści, wiezieni przez ciężarówkę-klatkę, prosili o „szluga” i „złotówę” na piwo. Niektórzy widzowie podchodzili do uwięzionych i chętnie dzielili się swoją pensją (w jak wysokiej formie – nie jest mi to wiadome).




Wieczorem wybrałam się do Malarni na „Walizkę” według Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. To historia Fransua Żako, syna Leo Pantofelnika, który zginął w obozie zagłady w Polsce. –„Jestem z żoną...” – padają jedne z pierwszych słów dorosłego Fransua, który po chwili dodaje – „... w separacji”. Domniemany sens wypowiedzi zmienia się z minuty na minutę od samego początku przedstawienia, rzeczy przejmują kontrolę nad ludzkimi zachowaniami, warunkują je i osaczają. Spektakl na pierwszy rzut oka wydaje się lekką, francuską historyjką, jednak po kilku minutach staje się jasne, że Fransua dręczy niepewność co do tożsamości jego ojca – a tym samym i jego samego. Fransua potrzebuje verité, o którą prosił matkę, a która kazała nie zaprzątać sobie nią głowy, bo to są jej, a nie syna, sprawy. Sofi – żona głownego bohatera – wysyła go do Muzeum Zagłady (tego miejsca „pełnego niespodzianek”, gdzie można „wszystko znaleźć” – od lalek po ubrania – wszystko oprócz samej zagłady, co działa jak miód na serce zwiedzających), w którym ten odnajduje walizkę z „napisem zrobionym ukochaną ręką” – Pantofelnik. Otworzyć czy nie otworzyć – to nie jest główny problem, który dręczy głównego bohatera. Chodzi raczej o jego wiarę w to, czy odnajdzie prawdę o ojcu, do którego kiedyś napisał list i w chwili przypływu pobożności włożył w „świętą ścianę”. Całość ma dosyć oniryczny klimat, podsycany różnego typu walizkami, jakie reprezentują poszczególne sceny. Wysypują się z nich buty, tkwi w nich telefon, z którego korzysta Fransua, maszyna do pisania i losy jego ojca. Przewodnikiem po tej „francuskiej historii” jest narrator-konferansjer, ubrany w pasiasty garnitur, z doczepionymi sztucznymi rzęsami i szczodrze upudrowany. Towarzyszy mu pianista (trochę jak w starym kinie), który nadaje (francuski – „szabadabada”) ton akcji. Narrator chciałby, aby opowiadana przez niego historia była równie niewinna i zabawna jak ta o proboszczu, któremu lwy i osły z pobliskiego zoo przeszkadzały w głoszeniu kazań. A czego chciałby widz? Też chciałby się śmiać (a inteligentne żarty słowne do tego skłaniają), ale czuje, że mu nie wypada.




Z rejonów Teatru Polskiego popędziłam na Stadion Klubu Sportowego Warta, by zapoznać się z premierą Teatru Usta Usta Republika pt. „Aleksandria”. (Swoją drogą – czy ten stadion jest nadal używany? Jego stan woła o miłosierdzie, czyli gruntowną przebudowę) Jej hasłem przewodnim stały się słowa Joyce’a: „Nie ma tu nigdzie początku ani końca, wejścia czy wyjścia, a każdy drogowskaz wskazuje tył i przód”. Aktorzy znakomicie zagospodarowali zaniedbany, zarośnięty teren stadionu, budując na nim architekturę z ruchomych platform, jednak treść spektaklu wydaje się oklepana i mało oryginalna (rzecz prawie że nieprawdopodobna w przypadku grupy Usta Usta). Aleksandria to miasto-utopia, o którym każdy marzy. Nie narzuca się w nim wyznania, są za to tysiące mieszkań do zaoferowania – oczywiście za bardzo atrakcyjną cenę.


jakość filmu słaba, ale zawsze coś...


Działania artystów przypominały mi te, do których zdolni byli surrealiści pokroju Ernsta, Duchampa czy Domingueza (a zwłaszcza „Jamais” tego ostatniego – czyli gramofon z wystającą z niego parą nóg – w „Aleksandrii” para nóg wystawała z dziecięcego wózka), aczkolwiek zabrakło im ich dynamiki, choć sceny z pielęgnacją drzewa (przypominającego gigantyczny koper) przykuły moją uwagę. Uwaga rozproszyła się, gdy stało się jasne przesłanie spektaklu – nie ma prawdziwie wolnej przestrzeni w Aleksandrii, gdyż jest ona sterowana z góry przez dziwnych jegomościów w ciemnych płaszczach, którzy zmuszają mieszkańców do konkretnych zachowań – idea co najmniej tak stara, jak Tomasz Morus.




Nie zdążyłam niestety na paradę Karnavires, ale zaprzyjaźniony fotograf obiecał podesłać mi zdjęcia z „Nuit de Lumiere” – a może nawet kilka słów-wrażeń dorzuci. Na razie wrażeń dość – trzeba iść spać. A po spaniu – „Jarzenie” i nowy spektakl pana Raczaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz