poniedziałek, 29 czerwca 2009

Malta Malta i po Malcie. Ogólne wrażenia? Hm... powiem tak - w pamięci zostaną mi spektakle Porywaczy Ciał ("ziajaj, ziajaj!") i Lecha Raczaka (miasto Poznań potrzebuje swego mitu!) Obiecałam jeszcze umieścić w tej wirtualnej przestrzeni wywiad z Delbono, oto on:

Teatr jest ciałem

Z Pippo Delbono o teatrze i kulturze rozmawia Ewa Jeleń



Został Pan zaproszony do odczytania referatu podczas rzymskiego kongresu o różnorodności kulturowej. Co na ten temat miał do powiedzenia aktor i reżyser, jakim Pan jest? Czym jest według Pana kultura i jaką rolę spełnia?


Kultura jest czymś otwartym, co wiąże się z ludzką wolnością. Mamy z nią do czynienia wtedy, gdy widzisz świat bez barier. Jest wartością zbliżoną do prawdy, stanem przezroczystości. Dla mnie świadczy ona o humanitaryzmie, ludzkości i jej duchowości. Dzięki niej każdy człowiek staje się wyjątkowy. To coś więcej niż intelekt. Bobo [jeden z aktorów Delbono] jest analfabetą, ale ma w sobie dużo kultury, bo jest człowiekiem otwartym, którym nie kierują żądze. Dostrzega rzeczy, o których inni nie mieliby nic do powiedzenia. Teatr to również swego rodzaju kultura, wymiar wolności i możliwości. Nie pożąda coraz większej ilości rzeczy – tym kieruje się kapitalizm. Bycie człowiekiem z kulturą to jak bycie dzieckiem odkrywającym nowe, zaskakujące i interesujące rzeczy.


Jeśli kultura jest prawdą i wolnością – dlaczego niektórzy ludzie walczą przeciwko sobie z powodu różnic kulturowych?


Dzieje się tak wtedy, kiedy człowiek nie potrafi rozwiązać problemu samego siebie. Walczy z czymś, co jest mu obce i dlatego się tego boi. Tak było w przypadku nazizmu, faszyzmu. W dzisiejszych czasach borykamy się z przemocą społeczeństwa, zagrożeniem innym niż wojna. To społeczeństwo wyklucza, nie chce zaakceptować odmienności, bo traktuje ją jako coś wymierzonego przeciwko sobie.


Pańskie przedstawienia mogą zmienić sposób, w jaki społeczeństwo traktuje swoich członków?


Cały czas chcę wyruszać w podróż w głąb siebie, wywołać małą rewolucję we mnie samym. Być może taka rewolucja powoduje też zmiany u innych, jeśli tylko posługuje się zrozumiałą poetyką. W każdym przedstawieniu staram się zniszczyć jakąś cząstkę siebie, by odnaleźć prawdę o całości. Czasem w takich poszukiwaniach odkrywasz, że jesteś rasistą, innym razem faszystą – i to musisz w sobie unicestwić. Niektórzy pytają mnie, dlaczego tyle przemocy i śmierci w moich spektaklach. Mi chodzi o moralność, która jest przejrzysta, którą widzimy nie dlatego, że tak nakazuje papież. Zanim będziesz mówił o miłości i Bogu, musisz otworzyć oczy na to, co dzieje się naokoło. Trzy rodziny są w posiadaniu majątku równego dorobkowi czterdziestu ośmiu państw afrykańskich. Jak w takim wypadku można mówić o demokracji? Musisz stanąć w prawdzie, wystrzegać się religijnego fanatyzmu.


Pańskie najnowsze dzieło, „La menzogna”, opowiada historię włoskich robotników. Co polski widz może z tego przedstawienia wyciągnąć dla siebie?



Niezależnie od tego, skąd widz przychodzi – może poddać to, co widzi – refleksji. Nie chodzi o poddanie się emocjom. Pewna kobieta powiedziała mi, że myślała o moim ostatnim spektaklu cztery dni i nadal nie potrafiła go zrozumieć, nadal jest on dla niej dziwny i zbyt agresywny. Skoro tak długo „La menzogna” pozostało w jej pamięci świadczy to tylko o tym, że zrobiłem dobry spektakl, który zmusza człowieka do zastanowienia się, ale na poziomie logiki – nie uczuć.


Zatem jest Pan przeciwny psychologizmowi...


Tak, po prostu bardziej interesuje mnie praca z ciałem, tak jak rozumie ją teatr orientalny. Niebezpiecznym jest zajmowanie się obszarem psychiki, która pozostaje do końca niezbadana. Lepiej zająć się czymś pewniejszym i bardziej przewidywalnym, czyli fizycznością, technikami głosu, gestów. Używam ich w pracy z Nelsonem [który kiedyś był bezdomny] i Bobo [który spędził prawie pięćdziesiąt lat w szpitalu psychiatrycznym], odwołując się do ich cielesnych doświadczeń. Nie wchodzę w sferę psychiki, bo jest ona zbyt złożona. Wojna, którą toczy ze sobą człowiek, jest zapisana w jego ciele. Możesz ją odkryć bez wchodzenia w psychologię. Moje spektakle mają w sobie wiele z tańca, skupiam się na jakości poszczególnych ruchów. Występować na scenie to być w kontakcie ze swoim ciałem, nie umysłem. Nauczyła mnie tego między innymi praca z Odin Teatret i Ryszardem Cieślakiem [uczniem Jerzego Grotowskiego]. Przez dwadzieścia lat treningu odkrywałem nowe ograniczenia w ciele, które techniki teatralne mogą likwidować. Teatr to fizyczna konstrukcja, to ciało.


Widziałam Pana na spektaklu Lecha Raczaka pt. „Rabin Maharal i Golem” w Starej Rzeźni. Miał Pan okazję zaznajomić się także z innymi polskimi przedstawieniami. Gdyby miał Pan porównać teatr polski i włoski – który znajduje się w lepszej kondycji i dlaczego?


Widziałem wcześniej inne spektakle Lecha Raczaka, na ulicy i w katedrze. Pozostawiły we mnie silny ślad. W Polsce znalazłem coś wyjątkowego, co nazwałbym pewnego rodzaju koniecznością grania. Wydaje mi się, że i w mojej pracy jest coś polskiego. Pamiętam dzieła Kantora, Akademii Ruchu, Grotowskiego – ich części składowe są we mnie. We włoskim teatrze widzę styl, inteligencję, ideę, ale niestety - nie wynikają one z autentycznej potrzeby. To czyni go martwym. Rząd wspiera tylko wybrane przez siebie grupy teatralne, wybrany styl. Tak dzieje się w całej Europie. Zapominamy o tym, że aby coś zrozumieć, trzeba się ciągle rozwijać. Dlatego cieszę się, gdy ktoś mówi o moim kolejnym przedsięwzięciu – „to zupełnie nie w pana stylu”. To znak, że uczę się przez całe życie, szukam siebie, ale nigdy nie dochodzę do momentu, w którym mogę powiedzieć, że poznałem siebie. W teatrze trzeba zachowywać się jak dziecko, bo ono nie rozpoznaje, nie kategoryzuje, tylko odkrywa.

sobota, 27 czerwca 2009

prawda na równi pochyłej


Ze "Słownika wyrazów obcych": "mykwa - basen z bieżącą wodą w łaźniach żydowskich, służący do rytualnych kąpieli". Z repertuaru Teatru Polskiego: Mykwa: "Spektakl, odwołujący się do wydarzeń w Jedwabnem, konfrontuje widzów z problemem mentalnego wykluczenia i poczucia winy Polaków wobec społeczności żydowskiej". Nie wiem do końca, co o tym przedstawieniu napisać, może po pierwsze to, że wbiło mnie w fotel. Odważne i "na czasie". Konfrontuje widza z prawdą o własnej historii, zbrodniach Polaków, wypieranych z pamięci. Jan Sapieżka, główny bohater Mykwy, to umierający gdzieś na prowincji starszy człowiek, któremu przychodzi dokonać rachunku sumienia pod koniec życia. A jest się z czego spowiadać - gwałt, morderstwo, kłamstwo. Ale nie tylko na nim ciążą antysemickie grzechy, bo i starsze pokolenie całego miasteczka obarczone zostało winą za śmierć Żydów. Młodsze pokolenie (reprezentowane m.in. przez Krzysia, wnuka Sapieżki, zabijającego dziadka dla pieniędzy) karmi się wojującym nacjonalizmem i faszyzmem, rzucając obraźliwe, antyżydowskie hasła na prawo i lewo. Konstrukcja sceny wygląda jak równia pochyła, na którą wchodzą bohaterowie, by skonfrontować się z bolesną prawdą o sobie samym. Zmusza ich do tego pojawiająca się jak zjawa postać Mendla, który w jednej ze scen staje się Księdzem. Gdzieś w głębi, po lewej stronie, stoi jabłoń - pozbawiona liści, z paroma tylko owocami, jak karykatura Edenu. Raj utracony? Tylko jak go odzyskać...

piątek, 26 czerwca 2009

miś na ekranie, ryba na stole, ćma w monologu


Wczoraj postanowiłam pójść tylko na jedno przedstawienie (co za dużo bodźców - to niezdrowo), padło na Akcję Good Girl Killer w OT Maski. Akcja Akcji toczy się w jakiejś zapuszczonej dziurze, ze stołem i czterema krzesłami (przynajmniej na początku - bo koniec końców - zostają tylko dwa), nie-wiadomo-gdzie, jak w utworze Sama Sheparda o tym samym tytule. Bohaterowie: dwie kobiety, dwóch mężczyzn. Fabuła: dialog tańcem. Na teatrze tańca się nie znam, ale to, czego byłam świadkiem, sprawiło mi estetyczną przyjemność. Oni tępo wpatrzeni w niedźwiedzia polarnego na ekranie tv, one tańczą, zdejmują buty, opaskę z oczu. W niego wstępuje nagła złość, rozwala krzesło rzucając nim o podłogę. On zaczyna podejmować sensowne działania, układa choreografię. Nawet rybę patroszy elastycznymi, zgrabnymi ruchami. Cała czwórka porozumiewa się za pomocą ciała, przerywając monotonię bezczynnego siedzenia. Tworzy żywą rzeźbę, nadaje znaczenie poszczególnym, nawet małym gestom. Ruchy artystów komponują się z muzyką, najpierw gitarową, do której następnie dochodzi industrialny jazgot. Jedyne słowa padają w monologu jednego z performerów, siedzącego w wannie i opowiadającego historię ćmy lecącej w stronę światła. Ubogi zestaw rekwizytów, bogactwo obrazów kreślonych ciałem. Prawie wczułam się w ten dość psychodeliczny klimat, gdyby nie pan fotograf siedzący przede mną i robiący zdjęcia dosłownie co pięć sekund, zagłuszając nawet muzykę ze spektaklu. Żeby nie było - fotografów bardzo sobie cenię (pozdrawiam Jarka ;) , ale przedstawienia operujące spokojnym dźwiękiem i ciszą nie wywołują skupienia u widzów, gdy w pobliżu ktoś celuje z aparatu jak z karabinu maszynowego. W każdym bądź razie - jestem pod wielkim wrażeniem plastyki ciała ludzkiego.

Aha, rozmawiałam dziś z Pippo Delbono. Też ceni pracę z ciałem. Ale o tym więcej, gdy wywiad do Worda przepiszę. A teraz pędzę na Mykwę do Teatru Polskiego.

czwartek, 25 czerwca 2009

Nieznośna lekkość bytu insektów


Patrzysz i widzisz wokół paletę odcieni. Do momentu gdy przychodzi malarz, który proponuje ci tylko jedną barwę. Dla niego świat nie jest nawet czarno - biały. On wybiera ciemność. Czarną plamę, którą tworzy chmara szarańczy zalewająca miasto. Tym artystą jest Biljana Srbljanović a jej nieznośnymi owadami - my: nieudolni mężowie, żony - histeryczki i przegrane "ex-pierwsze", rozkapryszone bachory, siostry egoistki i bracia podtrzymujący swoją młodość dzięki skalpelowi chirurga. Są jeszcze krzątające się bez sensu niepotrzebne nikomu stare trzydziestolatki, odrzucone matki i ojcowie - rośliny pozostawieni przez dzieci na drodze. Może ktoś ich znajdzie i poda pomocną samarytańską dłoń? Raczej nie. W świecie B. Srbljanović wszyscy nawzajem sobą gardzą, nienawidzą się i przy okazji skomlą o miłość. Nie dostają jej, bo ich relacje ograniczają się do wykrzykiwania sobie w twarz wzajemnych grzechów i pretensji. Tkwią w wiecznej grze pozorów i nie widzą z niej wyjścia. Ta zabawa nie może dobrze się skończyć. A wystarczy ją przerwać i zmienić reguły. Ale czy stać na to bohaterów? Czy stać na to nas - uwikłanych w podobne sytuacje?
SZARAŃCZA - niezła i mocna sztuka - wyrywa z dobrego samopoczucia i wprawia w ruch szare komórki.

by my sis, Agnieszka Jeleń

wściekły kundel, wściekłe światło i... rabin, który też się powinien wściec

Znane jest już tzw. "nowe oblicze Malty" - oto czego dowiedziałam się z porannej prasy. Nad nowym programem festiwalu będzie czuwać kurator z tematem przewodnim - w przyszłym roku ma być nim teatr flamandzki. Osobiście czekam na edycję 2011, bo wtedy motywem głównym ma być problem wykluczenia.



fot. Jarek Tomaszewski

A teraz o tym, co widziałam dziś na własne oczy. Po pierwsze - More heart core Porywaczy Ciał, czyli "więcej serca w sercu". Miejsce: Stara Drukarnia, na którą najwyraźniej miasto nie ma pomysłu, a nawet jeśli ma, to go nie realizuje. A tu proszę: przychodzi Katarzyna Pawłowska, Maciej Adamczyk i wieszają - co prawda niewyprasowane, ale zawsze - firanki, rozkładają czerwony dywan, włączają relaksacyjną (przynajmniej na początku) muzykę i palą miłe dla nosa kadzidełka. Potem jest już bardziej "hardkorowo", bo chodzi o wyzwolenie się z negatywnych emocji, tego wściekłego psa (tudzież szakala), który jest w każdym z nas. Aktorzy najpierw prezentują starców obrzucających się wyzwiskami (dla których wszystko jest "pieprzone" - grill, księga świata i ważne dokumenty), by następnie puścić Slayera i rozwalić krzesło w ramach psychoterapii czy odciąć sobie ręce.


fot. Jarek Tomaszewski

Podpalenie benzyną nie wyszło. Widzowie prezentują salwy śmiechu, z przerwami na to, by się wzruszyć, namyślić. Lepią żyrafy z plasteliny, by stworzyć antidotum na szakala. Cali Porywacze - chodząca ironia, torpedują widzów dowcipami, by po chwili nimi wstrząsnąć. Tworzą satyrę na stosunki damsko-męskie, (bo ona "ma ręce do ziemi" od dźwigania siatek z zakupami, a on chciałby, żeby ona zapytała go, "dlaczego się drapie") wplatając w nią wątki całkowicie poważne - takie jak hasła wypisane na świstkach papieru i rozdane publiczności. (Mój świstek głosi: "Tylko miłość jest prawdziwa, a prawdzie nic nie zagraża") Swoimi działaniami podkreślają, że brak nam spontaniczności i zwykłej, ludzkiej życzliwości na co dzień. Wspaniale łączą improwizacje z gotowym scenariuszem, nie mają też problemu z nawiązaniem porozumienia z widzami. Dzięki nim ten dzień stał się bardziej energetyzujący. Niezły heart core. I to w samym centrum Wielkopolski.




W Teatrze Ósmego Dnia zostałam oślepiona przez Jarzenie Teatru Palmera Eldritcha. Nie lubię takich pomieszczeń - małe, duszne, ciemne, osaczone przez ściany. Ale takim "zakątkiem" zdaje się być nasze społeczeństwo, w którym zabijamy to, co kochamy (przecież to odwieczna reguła), konsumujemy i powinno nam to sprawiać przyjemność, poszerzamy możliwości neurobiologii, która staje się narzędziem ewolucji. Grzeszymy, bo jesteśmy niepewni siebie, nie cieszymy się z każdego kroku na drodze rozwoju technologii. Spektakl tworzą postacie ubrane w stroje formalne, bez wyrazu, tożsamości, potrzeby zamanifestowania swojej odrębności. Uczestniczą w szalonej grze typu "jaka to melodia?", wykrzywiają twarze w sztucznych uśmiechach. Scenografię tworzy kolor czarny i lampy, reflektory, żarówki, z których można zbudować bombę. Migające raz po raz światło oślepia, przeszkadza, wzmaga klaustrofobię. Ciemność wyostrza zmysł słuchu. Miałka popkultura zabija osobowość. Temat od jakiegoś czasu przewijający się przez teatr, nie ma już takiej mocy jarzenia, która wstrząsnęłaby przeciętnym obywatelem tego kraju. Chciałabym usłyszeć o tym, jak, pomimo tego nieludzkiego konsumpcjonizmu, możemy zdobyć się na optymizm i humanitaryzm. To on powinien bić po oczach. Lepiej już żyrafę z plasteliny lepić, niż pogrążać się w beznadziei.



Dzień pożegnałam w Starej Rzeźni (kolejna plama na honorze strategów Poznania) nowym spektaklem Lecha Raczaka pt. Rabin Maharal i Golem.


fot. Jarek Tomaszewski


Były rabin Pragi i alchemik, niczym doktor Frankenstein, powołuje do życia Golema, mającej bronić Izraela istoty z gliny i Prawdy. Jego narodzinom i rozwojowi towarzyszą gigantyczne, mechaniczne kukły i dwa ekrany (tworzone przez materiał złożony w kształt Tory), na których (za pomocą rzutnika multimedialnego) wyświetlane zostają obrazy związane z folklorem Żydów,


fot. Jarek Tomaszewski

zamieszkujących niegdyś tereny Poznania. Mity ożywają na oczach widzów, tworząc niezwykłą przestrzeń symboli, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Przypomniana została np. legenda o profanacji Hostii, będąca przez wiele lat (a nawet - o zgrozo - i dzisiaj) powodem niechęci do społeczności żydowskiej. Wydaje mi się jednak, że w przedstawieniu chodzi nie tyle o poruszenie kwestii stosunków katolicko-judaistycznych, co potrzeby posiadania mitu, własnej historii, którą można by uświęcić własną tożsamość. Golem musi zginąć, ale pamięć o nim - nie.

fot. Jarek Tomaszewski



środa, 24 czerwca 2009

bilety mam, chętnie je dam - konkurs no 2!

Drodzy fani Pippo Delbono - mam jeden podwójny bilet na "La menzogna" na 26 czerwca (godz. 20). Żeby go zdobyć, wystarczy odpowiedzieć na pytanie: Jaki tytuł nosi spektakl, z którym Compagnia Pippo Delbono przyjechała po raz pierwszy na Festiwal Teatralny Malta? I aż zazdroszczę temu, kto bilet zdobędzie, bo ja na ten spektakl idę dopiero w sobotę.

Przypominam maila - ewa.jelen@yahoo.com. Usta Usta jeszcze nierozdane - czyżby zadanie okazało się zbyt trudne???

Muzeum niespodzianek i gigantyczny koper

Pierwszy dzień festiwalowej gorączki za mną. W Klubie Festiwalowym tłok (dobrze dobrze!), niestety nie wszystkim dopisują dobre humory i ... bilety. Nie ma już biletów na czwartkowy spektakl Pippo Delbono, ale ponoć na sobotni jeszcze są. Poza tym – jestem zachwycona Pasażem Kultury, jaki stanął między Arsenałem a Muzeum Wojskowym – to tam mieści się centrum dowodzenia Malty, a także scena koncertowa. A 29 czerwca ma zostać w nim zaprezentowana praca laureata „Paszportu Polityki” Macieja Kuraka. Mógłby zostać tam, gdzie go postawiono – do końca świata i jeden dzień dłużej. Dobre miejsce do spotkań z bardziej ambitną działalnością artystyczną – coś pomiędzy hamburgerem a Janem Baptystą Quadro.




No ale – do rzeczy, i to teatralnej. Popołudniowy spacer po Starym Rynku zaowocował spotkaniem z Movements Factory – czyli wariacji na temat miejskich czynów mniej moralnych. Artyści, wiezieni przez ciężarówkę-klatkę, prosili o „szluga” i „złotówę” na piwo. Niektórzy widzowie podchodzili do uwięzionych i chętnie dzielili się swoją pensją (w jak wysokiej formie – nie jest mi to wiadome).




Wieczorem wybrałam się do Malarni na „Walizkę” według Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. To historia Fransua Żako, syna Leo Pantofelnika, który zginął w obozie zagłady w Polsce. –„Jestem z żoną...” – padają jedne z pierwszych słów dorosłego Fransua, który po chwili dodaje – „... w separacji”. Domniemany sens wypowiedzi zmienia się z minuty na minutę od samego początku przedstawienia, rzeczy przejmują kontrolę nad ludzkimi zachowaniami, warunkują je i osaczają. Spektakl na pierwszy rzut oka wydaje się lekką, francuską historyjką, jednak po kilku minutach staje się jasne, że Fransua dręczy niepewność co do tożsamości jego ojca – a tym samym i jego samego. Fransua potrzebuje verité, o którą prosił matkę, a która kazała nie zaprzątać sobie nią głowy, bo to są jej, a nie syna, sprawy. Sofi – żona głownego bohatera – wysyła go do Muzeum Zagłady (tego miejsca „pełnego niespodzianek”, gdzie można „wszystko znaleźć” – od lalek po ubrania – wszystko oprócz samej zagłady, co działa jak miód na serce zwiedzających), w którym ten odnajduje walizkę z „napisem zrobionym ukochaną ręką” – Pantofelnik. Otworzyć czy nie otworzyć – to nie jest główny problem, który dręczy głównego bohatera. Chodzi raczej o jego wiarę w to, czy odnajdzie prawdę o ojcu, do którego kiedyś napisał list i w chwili przypływu pobożności włożył w „świętą ścianę”. Całość ma dosyć oniryczny klimat, podsycany różnego typu walizkami, jakie reprezentują poszczególne sceny. Wysypują się z nich buty, tkwi w nich telefon, z którego korzysta Fransua, maszyna do pisania i losy jego ojca. Przewodnikiem po tej „francuskiej historii” jest narrator-konferansjer, ubrany w pasiasty garnitur, z doczepionymi sztucznymi rzęsami i szczodrze upudrowany. Towarzyszy mu pianista (trochę jak w starym kinie), który nadaje (francuski – „szabadabada”) ton akcji. Narrator chciałby, aby opowiadana przez niego historia była równie niewinna i zabawna jak ta o proboszczu, któremu lwy i osły z pobliskiego zoo przeszkadzały w głoszeniu kazań. A czego chciałby widz? Też chciałby się śmiać (a inteligentne żarty słowne do tego skłaniają), ale czuje, że mu nie wypada.




Z rejonów Teatru Polskiego popędziłam na Stadion Klubu Sportowego Warta, by zapoznać się z premierą Teatru Usta Usta Republika pt. „Aleksandria”. (Swoją drogą – czy ten stadion jest nadal używany? Jego stan woła o miłosierdzie, czyli gruntowną przebudowę) Jej hasłem przewodnim stały się słowa Joyce’a: „Nie ma tu nigdzie początku ani końca, wejścia czy wyjścia, a każdy drogowskaz wskazuje tył i przód”. Aktorzy znakomicie zagospodarowali zaniedbany, zarośnięty teren stadionu, budując na nim architekturę z ruchomych platform, jednak treść spektaklu wydaje się oklepana i mało oryginalna (rzecz prawie że nieprawdopodobna w przypadku grupy Usta Usta). Aleksandria to miasto-utopia, o którym każdy marzy. Nie narzuca się w nim wyznania, są za to tysiące mieszkań do zaoferowania – oczywiście za bardzo atrakcyjną cenę.


jakość filmu słaba, ale zawsze coś...


Działania artystów przypominały mi te, do których zdolni byli surrealiści pokroju Ernsta, Duchampa czy Domingueza (a zwłaszcza „Jamais” tego ostatniego – czyli gramofon z wystającą z niego parą nóg – w „Aleksandrii” para nóg wystawała z dziecięcego wózka), aczkolwiek zabrakło im ich dynamiki, choć sceny z pielęgnacją drzewa (przypominającego gigantyczny koper) przykuły moją uwagę. Uwaga rozproszyła się, gdy stało się jasne przesłanie spektaklu – nie ma prawdziwie wolnej przestrzeni w Aleksandrii, gdyż jest ona sterowana z góry przez dziwnych jegomościów w ciemnych płaszczach, którzy zmuszają mieszkańców do konkretnych zachowań – idea co najmniej tak stara, jak Tomasz Morus.




Nie zdążyłam niestety na paradę Karnavires, ale zaprzyjaźniony fotograf obiecał podesłać mi zdjęcia z „Nuit de Lumiere” – a może nawet kilka słów-wrażeń dorzuci. Na razie wrażeń dość – trzeba iść spać. A po spaniu – „Jarzenie” i nowy spektakl pana Raczaka.